czwartek, 10 grudnia 2009

szmer życia

chciałoby się powiedzieć, że martwię się o siebie tylko i o nic innego, żeby choć przez chwilę pobyć egoistą. chciałoby się móc nabrać wody w usta i zanurkować z nią, żeby zagłuszyć rzeczywistość.
chciałoby się być lampką przy łóżku, przynajmniej cel znany i przeznaczenie jedno. tymczasem rzeczywistość rzuca w różne strony, podtapia grunt. chciałoby się, oj chciało zmienić bieg zdarzeń.
którym z kolei człowiekiem jestem, który żałuje, iż nie jest to w jego mocy? tego chyba nie zliczyłby nawet Bóg.

szmer życia, powiedziałby DrV. Coś w tym jest.

środa, 9 grudnia 2009

9,12,2009

Teraz jest okres Twoich świadomych decyzji i wyborów, poszukiwania własnej ścieżki i środka wyrazu siebie. Wtedy zazwyczaj opuszczamy znaną nam krainę codziennej rzeczywistości i udajemy się na poszukiwania nieznanych miejsc, by doświadczyć zmiany.


Takie ostatnio horoskopy czytam, pełen odjazd. I już nawet nie chodzi o treść, tylko stylistykę, formę przekazu. Metafizyka, chciałoby się rzec :)

środa, 2 grudnia 2009

pozwól sobie żyć chwilą

Ostatnio zasypiam coraz później i zaczynam znikać. Zmniejszył się nawet mój cień. Jestem zmęczona, jednak mam w sobie taką mnogość emocji, że nie chce się to pomieścić nawet w mojej głowie. Nawet sny mi sprzyjają, horoskopy, karty tarota i ludzie. Co więcej? czego się boję? Zapeszenia? Upadku przed metą? Im bliżej, tym dalej. W ostatecznym rozdaniu kart mogę stracić jokera i co wtedy? Usiłuję zostawić to za sobą i po prostu się cieszyć. Każdą chwilą spędzoną gdzieś pośród cudnych manowców przy ucieleśnieniu niebieskich migdałów. Gwiazdy są niżej niż nam się wydaje, trzeba tylko stanąć na palcach, wyciągnąć rękę i nie bać się złapać.

Jestem chaosem, który istnieje. Znam klucz do ładu i porządku (nie, nie persen). Czekam.

środa, 25 listopada 2009

co ma wisieć, mogło utonąć, ale zasnęło na ławce w parku

Środa, ludzie budzą się ze snu tygodniowego i ruszają na podbój sklepów. W końcu zbliżają się święta, których jeszcze bardziej nienawidzę przez pracę. Z drugiej strony - czas szybciej leci i dzieje się, oj dzieje wiele. Listopad jest piękny tego roku, słoneczny, ciepły. Jesień zszarzała, ale to nic, przyjdzie kolejna tuż, tuż, za rok. A rok to bardzo mało. Zleci momentalnie, ledwie kilka, kilkanaście notek i znów zatoczymy koło. Tylko wokół nas coś się zmieni, lustro uprze się, aby pokazywać nam widok inny niż znamy, meble zmienią ustawienie, a może my zmienimy je na inne, inne ściany, inne życie. Możliwości jest wiele. Nawet nasza skóra niepewna za rok.

U mnie nic się nie dzieje. Praca dom, dom praca. Film za filmem, czasem jakaś książka (no dobra, od kiedy mam laptopa to zupełnie jakbym porzuciła czytanie - wstyd mi za to, mam zajawkę, żeby obejrzeć wszystkie filmy, odsłuchać wszystkie płyty, coś jakby miał się skończyć zaraz świat - ale znam siebie, podobnie będę miała z czytaniem, wkrótce włączy się ta płyta ;) ).
I teraz też, czas na film, na wyłączenie się z tego świata, porzucenie wszystkiego tak jak jest. Przecież każdemu należy się własna utopia ;)

środa, 4 listopada 2009

it's going nowhere

Wierzyć mi się nie chce w swoją głupotę. Kolejny raz to robię. Załamuję nad sobą ręce i użalam się nad sobą. Dlaczego, no dlaczego? Nie mam błyskotliwego uzasadnienia, nie mam puenty ani morału. Mam tylko swoje życie, które - może nawet nie nudzi - ale w pewnym stopniu irytuje w swojej przewidywalności. Owszem, parę razy zaskoczyłam się pozytywnie. Potrafię się przyznawać do błędów, ale tak bardzo się boję, że nie doceniając tego, co mam szkodzę sobie na tyle, że kiedyś coś się na mnie zemści za takie marnotrawienie siebie. Może to ja jestem wadliwym elementem? może błędem jest pragnienie wciąż więcej i więcej? W zasadzie, to śmieszne, bo tak mało mam, a to, czego bym chciała wcale nie jest czymś nadzwyczajnym. Nie pragnę willi z basenem, 49 tys zł rocznie (ponoć to jest jakaś średnia z czegoś i czyjaś, ale nie mam sił, naprawdę, dowiadywać się czyja i czego z czego), kopii polskiego hydraulika, trojaczków i dwudziestu nianiek. Chcę normalnego życia, żyć z kimś, o kimś i o czymś. Jak w dobrym śnie, takim przeciętnym, ale pozytywnym. I nie budzić się. Są też takie sny, które bolą. Wierzę w to, że sny sprawdzają się na tzw przeciwieństwo. To głupie, ale w takich sytuacjach, chcę pogorszyć zdarzenia, coś zepsuć, żeby nie było tak dobrze w śnie, bo nigdy nie będzie tak w życiu.
Jestem zmęczona, tak pieruńsko zmęczona. I nawet sen mi nie pomaga. Nic. Męczą mnie żywoty innych ludzi, które nie są takie, jak być powinny. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, czy dobrze, ale dlaczego niektórym układa się tak koszmarnie źle? (i nie mówię w tej chwili o sobie, mówię o całym świecie).
Dobranoc świecie, nie zasypiaj, czuwaj. Bo ja się poddaję.

niedziela, 1 listopada 2009

różowy słoń

Zasysa do środka i wypluwa. Pod taflą bywa bezpiecznie, cicho, ciepło. Czasem tylko zabraknie tlenu i wtedy znów wyrzuca nas na świat. Ciało potrzebuje tlenu, nie my. My potrzebujemy czasem wrócić do domu, poczuć się znów dzieckiem. Ubrać piżamy z różowym słoniem, pójść spać po 23 i wiedzieć, że bliscy są blisko, jak metka spranej piżamy. Pół życia jesteśmy dziećmi. Dorastamy, gdy tracimy rodziców. Chcę być dzieckiem jak najdłużej. Nie pół, nie trzy czwarte. Więcej. Pełny etat rodziców. Zwłaszcza mamy. Każdy z dala trochę idealizuje dom, ale takie ma się prawo i taki obowiązek. To jest nam potrzebne, bo przecież wszyscy jesteśmy egoistami. Ukrytymi lub jawnymi, ale jesteśmy.

Takie to moje dziwne wynurzenia.
dobranoc, arizona dream

piątek, 23 października 2009

cukier jest wanilinowy, a życie piękne

Taka drobna inwersja: waniliowy - wanilinowy. Niebywałe, w jakiej ułudzie potrafimy żyć latami. Drobnostka. Ale, czy zmienia to postać rzeczy, nasze pojęcie i odbieranie świata? Bynajmniej nie. Życie zawsze jest takie, jakim chcemy je widzieć. Kiedy chaos jest w nas - jest on wszędzie, nawet na ustawieniu butelki z wodą mineralną na stole. Czuję w sobie dziwny spokój. Przeświadczenie i pewność tego, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Martwię się o bliskich mi ludzi, ale siedzi we mnie ta świadomość nadciągającego spokoju. Jest jesień, jedna z najpiękniejszych pór roku. Pewnie to sprzeczna - przecież wszystko wokół umiera, a ja mam z tego radochę - może i to nie jest normalne, ale piękne. Bo urodzi się znów. Takie życie. Coś się kończy, coś potem następuje. I tak wciąż i wciąż.
I to jest powód, dla którego warto podnosić głowę, wstępować w każdy dzień z zapałem. Zawsze warto, bez względu na to, co nastąpi.

piątek, 16 października 2009

gad demet!

To pewne, nieuniknione, przerażające, szokujące, w zasadzie, nie zmieniające wiele, ale jednak, ale wszyscy się starzejemy, cały czas, w każdej chwili. I co Ty na to?

poniedziałek, 5 października 2009

październik też jest kobietą

Part I

Jestem październikiem, ponieważ zawsze w tym miesiącu uświadamiam sobie, że życie jest linią rysowaną czubkiem buta w piasku, a ja obserwuję kolejny zakręt, zapętlenie. I co? i nic. Jest dobrze, będzie jeszcze lepiej! Mam jakiś przypływ optymizmu, nie wiem skąd i dlaczego. Ale jest. Niech będzie, jak najdłużej. Może dlatego, że to październik? Czas, który nastraja nostalgicznie, jednakże, jest coś pięknego w tym smutkach jesiennych, oglądaniu starych filmów (ostatnio Casablanca! wspaniała rzecz), słuchaniu tony muzyki. W tym zamykaniu siebie w sobie i wychodzeniu na balkon swojego ja. Można zobaczyć siebie od tej najsłabszej strony. To tak jak z uszczypnięciem - tam, gdzie najcieńsza skóra - najbardziej zaboli. I dlatego można się ubezpieczyć, schować głębiej te miejsca, te uczucia, których nadszarpnięcie może przewrócić, zmienić kurs. Kocham jesień, mimo, że wtedy starzeję się ze zdwojoną prędkością (pozornie, ostatnio w Decafencji nie chcieli mi sprzedać piwa i pytali się o dowód! cudownie). Od zeszłego roku październik jest dla mnie czymś więcej - symbolem ponownego narodzenia się i mimo, że zatoczyłam koło, to wierzę, że to nowe cały czas przychodzi, kto wie, może czai się cały czas w pobliżu i tylko czeka na najbardziej niespodziewany moment? Jeśli nieszczęścia chodzą parami, to szczęścia ganiają stadami. Oby tak było.


Part II. List do M.
Paulińska świeci pustkami i nigdy nie było tam tak pusto, jak ostatnio. Dziś rano, gdy opuszczałam mieszkanie, wiedziałam, że po moim powrocie ostatecznie zamknie się pewien okres w moim życiu. W moim, bo w Twoim już zaczął się kolejny. Patrząc na pudła poukładane jedno na drugim, miałam przed oczami sceny z Paulińskiej sprzed roku. Przesiadywania w kuchni po powrocie z pracy, empikowe opowieści, relacje z całego dnia. Marznięcie w pokoju, debaty nad pękniętą szybą i skrzypiącą podłogą. Zimna zima i pierwsza krakowska wiosna. Ciepłe nadzieje na lepszą przyszłość i łzy. Łzy wzruszenia i łzy gniewu. Obecność. Ciało, które jest obecnością, obecność, która jest ciałem. Pamiętasz? te teksty nadal nie powstały, ale przyjdzie i ich kolej. Nie wiem nawet, co powinnam pisać, co mówić i jak dziękować. Masz rację, nie było idealnie, było swojsko. Bo tak jest w życiu, nigdy nie może być idealnie, bo to nierealne, więc wyłączając idealnie, było... niemal idealnie! Dzięki Tobie jestem. Jestem tu, gdzie jestem. I idę wciąż dalej. Ale to Ty otwarłaś tą bramkę z napisem: "nowe życie". Ściągnęłaś mnie do Krakowa, na Paulińską. I teraz ja tu zostaję i pewnie jeszcze jakiś czas będę. Ale to nic nie kończy, to tylko kolejny etap. Przecież cały czas idziemy do przodu i teraz będzie jeszcze lepiej. Wierzę w to.

wtorek, 29 września 2009

nutshell

Patrzę na swoje życie jak na film. Zgaduję - kto jest reżyserem? Kto układa dialogi? Czy jest w tym większy sens? Wątpię, to oczywiste. Mam, od lat zresztą, nieodparte wrażenie, że wszyscy idą do przodu, podczas, gdy ja wciąż tkwię w jednym miejscu. Zupełnie jakby wokół moich stóp zasechł cement. Może ja jestem tym cementem?

czwartek, 24 września 2009

zośka, zosia

Miała na imię Zofia (i już wiem, po kim mama ma imię, dowód, że się nie zapomina tak łatwo). W wieku 18 lat zginęła w obozie pracy w Austrii. Według moich domniemań, przewinęła się kolejno przez: Mielec, Tarnów, obóz Kraków - Płaszów i stamtąd do Austrii. Nigdy nie znaleziono jej ciała. Nie znaleziono, bo prawdopodobnie przestało ono istnieć, lub spoczywa gdzieś we wspólnym grobie. Jedna kobieta z mojej miejscowości widziała jak szła na śmierć, do gazu.
Osiemnaście lat, tak niewiele, że potrzeba to zapisać literka, po literce. Należałoby zapisać to na bristolu, po czym wyciąć każdą z osobna. Litera. Tylko zostało powtarzać to w kółko. Może mamy coś wspólnego, po jej rodzicach, a moich pradziadkach? Może miała podobne spojrzenie, dłonie, wzrost, budowę szkieletu, czaszki. Przyjaciół. Może była zakochana? Planowała rodzinę? Przecież mogła być nawet w ciąży, nosić w sobie szczęście, nadzieję, wiarę. Osiemnaście lat. Żadnego zdjęcia. Świadomość o jej istnieniu zostaje w coraz mniejszej liczbie osób. Osiemnaście lat bez szans na więcej wiadomości o niej, informacji. Wszyscy jej bracia poumierali, pamięć zaciera się jak kreda na tablicy. Wszystko blaknie od światła.
Zosiu, obiecuję Ci, że kiedyś ubiorę Twoją historię jak nagie ciało w sukienkę, przystroję szalem, kolczykami; stworzę świat, który mogłaś mieć, i ten który dostałaś. Będziesz żyć, w kartkach, w cieple świata. Tyle dla Ciebie mogę zrobić.

poniedziałek, 21 września 2009

more sensitive i zupa taka sobie

Ludzie dzielą się na dwie kategorie:
- lubiący zmiany
- nie znoszący zmian.
Osobiście przynależę do tych drugich, aczkolwiek dostrzegam plusy pierwszej opcji. Tak czy siak, ogarnia mnie przerażenie na myśl o najbliższym czasie. Nowa współlokatorka. M zmienia adres, ale wpadać do nas będzie stale, jak i ja do jej nowego lokum. W pracy zapewne parę osób przejdzie do większego salonu, z czego jeden już wiadomy pewnik - dyro. Tak bardzo przywiązuję się do ludzi, że teraz przyjdzie mi za to zapłacić przygnębieniem. No i z drugiej strony boli brak zmian w moim własnym życiu. Nie dostałam się na studia, zapowiada się kolejne półrocze spędzania czasu na totalnym "zbijaniu bąków" intelektualnych. Może znajdę coś dorywczego. Najwidoczniej bez zaocznych się nie obędzie.. I nic więcej rzec nie mogę, jak to, że ugotowałam dziś, przed chwilą, zupę. I nawet ona wyszła mi tak sobie. Bu.

niedziela, 13 września 2009

jesień plesień

pora na zamykanie siebie w sobie, innych za ścianką bańki mydlanej.

lubię jesień. kocham jesień wręcz. jednakże, kiedy pokazuje swoje oblicze tej zimnej i szarej pani, która zimnymi objęciami tuli nas do dnia, na dzień-nie-dobry, zaczyna coś zasysać do środka i zamyka się pierwsza obręcz ciepła, za nią idą kolejne. zamyka się też ciepło w człowieku. przekręca na lewą stronę, a tam tylko zimno, ciemno, deszcz. i my. wetknięci jak zapałki w piasek. ktoś sprawdzał nimi czas, przemijanie. badał chłód od poczęcia, aż do światła.

ponoć jesień to najlepszy czas poetów. naprawdę, najlepiej się pisze. bo smutek zawsze napędza nas do działania. bo smutek zawsze rozgranicza szczęście. dziwnie to wymówić, ale - wtedy naprawdę się żyje. można je poczuć każdym zmysłem wyraźniej, niż kiedykolwiek. każdym punktem ciała wystawionym na świat, na ludzi. bo boli nawet zwykła świadomość istnienia.

czwartek, 10 września 2009

odmienić przez przypadki idealnie

idealnie by było gdyby: gdyby mogli być ci, których nagle nie ma; gdybyście mogli być, po prostu; gdybyście mogli być razem; gdybym mogła być obok najzupełniej w świecie, normalnie, bez ciągłego przymusu do tłumaczenia się z tego, że muszę tam być (bo czasem naprawdę nie mam innego wyjścia, choćbym chciała zmienić adres, uciec, wrócić do siebie, zrozum, chyba, że tego chcesz) dlatego najlepiej by było, gdyby nie było mnie wcale. i mam w dupie to, jak to brzmi. są chwile, że chcę zniknąć, kiedy już nie ogarniam.

i cała reszta jest tylko piaskiem na szkle, zaschniętą muchą w pajęczynie.

poniedziałek, 7 września 2009

roman honet "serce"

zajmowaliśmy ostatnie miejsce, tuż obok
szyby. słońce rozpylone na wykrzywionych ramionach,
znaczyło - sława, opromienienie jak obuch upału,
urodzić się i umrzeć jako wielki pan. przy każdej drodze
wyczekiwały próżne kobiety, obłoki pochylone
nad zakrętami. była to piękna przysięga,
wierność w wysługiwaniu się minionemu. co mogłem
zdradzić? że nosiliśmy motyle zmarłemu chłopcu,
by mu sprawić radość? że dzieci i motyle
należą do siebie? że ktoś naruszył
pieczęć tej bezbrzeżnej podróży, powiedział
chuj? ale najpiękniejsze było "serce"
edmunda de amicisa i kominiarczyk ważący na dłoni
równe trzydzieści soldów, bo zatrzymywaliśmy się
na rampie świata.

bo istniał świat




(kocham ten wiersz, po prostu. jest idealny)

wtorek, 1 września 2009

my name is kate

Pamięta półki powoli zapełniające się produktami. Lata 90-te, kto by wtedy pomyślał - czy 10-letnie dziecko mogło sobie uświadomić, iż mieszka w kraju dopiero, co startującym na polu demokracji i gospodarki? Sama była na starcie i bardziej interesowały ją słodycze. To był ten dzień w miesiącu, kiedy do kieszeni dziadka trafiała emerytura. Do dziś ma przed oczami rytuał: wyczekiwany od kilku dni listonosz zjawia się ze skórzaną torbą na ramieniu, wchodzi do kuchni dziadka, który już czeka przy stole. Na parapecie leży stara popielniczka - dziadek już nie palił od kilku lat, ale ona wciąż pamięta dym i niedopałki, które w niej umierały. Tymczasem, listonosz odlicza banknoty i dostaje swoisty napiwek - drobne na piwo, czy wodę. I zaczynamy ucztować. "To co Kasiu, idziemy na zakupy?" "Idziemy!" odpowiada radośnie siedmiolatka, po czym łapie dziadka za rękę i wychodzą do spożywczaka oddalonego o zaledwie 400 metrów. Często tę trasę pokonywali lasem leżącym po drugiej stronie ulicy. Wtedy Kasia odbierała pierwsze lekcje przyrody, od lat, właśnie tak. Padalce, zaskrońce, konwalie, zawilce, fiołki, osy, prawdziwki. Świat ma tak wiele do przedstawienia, a często tak mało potrafi nam powiedzieć. A ona słuchała wzrokiem, zamykała gdzieś w małej jeszcze główce wszystkie nazwy i uścisk dłoni starszego człowieka. Sklep na końcu drogi jawił się początkowo jako smutny koniec wycieczki. Jednak jego zawartość była najlepszą rekompensatą dla niecierpliwej wnuczki. Przez 5 minut wszystkie półki należały do niej. Po cóż jej była zębowa wróżka, króliczek wielkanocny, czy św. Mikołaj, skoro miała dziadka?
Od lat ucieka do tych wspomnień i zamyka się z nimi jak w szklanej bańce. Od lat wie, że tamto szczęście nigdy nie wróci, tak samo jak dzieciństwo, które opuściło ją niemal lata świetlne temu.

niedziela, 30 sierpnia 2009

świecie nasz / All in all we all are

Ostatnio przeczytane: "Pod ciężarem nieba" Charles R. Cross (warto!)


Kolejna wizyta w domu pozwala na odrobinę wytchnienia. Jak dobrze, że są miejsca, gdzie przybieramy swoją starą skórę i znów możemy poczuć się dzieckiem - innym człowiekiem, niż ten, do którego przyzwyczailiśmy lustra. Szkoda tylko, że czas nie podlega tym podróżom. Przygnębia mnie świadomość przemijania moich rodziców. Zwłaszcza mój ojciec - ostatnimi czasy postarzał się o lata świetlne. Jestem w domu praktycznie co miesiąc i za każdym razem, mam wrażenie, że nie widziałam go rok. Wierzyć mi się nie chce, że on, ten terminator, podlega czemuś tak banalnemu jak czas! A jednak...

Teraz pora na życie i snucie planów wokół niego. Nieustanne. Zbliża się sezon zmian, wszystkich tych, przed którymi się ucieka w myślach i przysłowiowo chowa głowę pod poduszkę. Muszę to przyjąć na klatę. Nic nie zostaje nam na zawsze, przecież to wiadome od zarania dziejów. I nic nie przychodzi łatwo - tego również tłumaczyć nie trzeba.
Znać mantrę właściwą, to lepsze niż zapomnienie.

Miasto nie umiera nigdy. I ludzie, tak naprawdę, też.

piątek, 21 sierpnia 2009

tramwaje pod specjalnym nadzorem

Czasami bycie na kacu pozwala na zauważenie drobinek, okruchów niemal zdarzeń, które normalnie nie odcisnęłyby na nas żadnego piętna. Zapomnielibyśmy o nich jak o codziennej rutynie, która stale jest obok nas, niczym cień - żeby nawet nie powiedzieć, że w nas. Moja rutyna poszła dziś na urlop razem z trzeźwością umysłu i chyba jakimś rozsądkiem - ale to naturalne, jesteśmy tylko ludźmi i wyciągamy wnioski z każdego doświadczenia jakie na nas spada- przynajmniej tak być powinno, a jeśli jest inaczej, to już trudno, kwestia indywidualna, zostawiam to innym.

Wracając do tramwajów. Droga powrotna do domu zajmuje mi niecałe dziesięć minut. Dziś czułam się jakbym wracała całą wieczność. Znów wyszłam z siebie w jakieś odległe miejsce i odpłynęłam, po prostu. Na zakręcie przewrócił się wózek z puszkami po piwie pewnego starszego pana. Woda, resztki piwa - wszystko popłynęło, ludzie zaczęli się odsuwać, uważać, żeby tylko nie zmoczyło to ich szacownego obuwia. Poczułam bunt. Przecież on był kiedyś młody, zakochany. Ktoś go kochał, potem zmieniał się świat, zmieniał siebie, zmieniał innych. Gdzieś ma rodzinę, ludzi, którzy z nim żyli i znali go doskonale, wiedzieli o nim coś więcej niż to, że zbiera puszki i ma szarą, podniszczoną marynarkę. Oni mają prawo go oceniać,
nie my.

Stradom wyrzucił mnie z 10, ból głowy obwieścił kolejną godzinę z przymrużonymi oczami.
Ale widzę, mimo wszystko, wszystko widzę. I czuję.

środa, 19 sierpnia 2009

pod ciężarem nieba

Okna pachną dziś światłem, jasnością. Czas pachnie jasnością i błogością. Nie dzieje się nic - może to i dobrze, bo głowa i myśli potrzebują spokoju, zwolnić od tego szaleńczego biegu ostatnich tygodni. Jakoś tak zbieram się w sobie, zbieram siły nawet męcząc się podczas walk z kurzem, który na trwałe wrósł w krajobraz naszego mieszkania. Wrósł - do dziś, bo przemeldowałam go, ale dokąd - lepiej nie wiedzieć.
Przemeldowałam też siebie, gdzieś na przylądek dobrej nadziei, albo zielony, bo tak lubię te nazwy, ten świat, który wciąż czeka na mnie otworem. Ja czekam, bo wiem, że są na tym świecie wartości, kolejność, i że na każdego przyjdzie pora. Bo skoro zdarza się źle, to jest to pewnikiem, że zdarzy się też dobrze, czyż nie?


ps., miasto wciąż trwa.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

dziś w nocy umrze miasto, czyli kołowrotek raczek

Nie ma bardziej wycofanej osoby niż ja. Całe życie ustępuję innym, biorąc pod uwagę odczucia ludzi, zapominając o jednym ważnym detalu - o tym, że ja też. Że ja też mam jakieś uczucia i jednak - zasługuję na jako taki szacunek. Bo chyba tak powinno być, czyż nie? Mam prawo do wyrażania własnych opinii, odczuć, osądów. I nie będę tego robić, aby kogoś zaatakować, czy skrzywdzić. Chodzi mi o dobro obopólne.

I wcale nie piszę tego, żeby przekonać siebie i wypowiedzieć wojnę wyrzutom sumienia, które jak na złość, już się pojawiają. Po prostu, chcę aby było czysto i jasno. Chcę aby choć trochę było jak dawniej.
Proszę, zrozum.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Let there be more light

/pink floyd, a momentary lapse of reason/


Gnuśność. Cokolwiek mogłoby to oznaczać, kimkolwiek mogłaby ona być. Za oknem pada, a ja jestem jałowa, jak paski ziemi widziane z lotu ptaka, gdzieś nad Jadachami. Nic tam nie zasieją, nie zbiorą. Nie będzie z tego chleba, powszedniego dnia, pór roku, ani deszczu. Deszcze są w Krakowie i nad Paulińską garną się do okien jak zaspany kot do ciała. Potem Luna wbija pazurki w ręce, w nogi, zupełnie jakby chciała się przekonać, że my istniejemy, że ten świat (nie)stety jest, a wszystko co odczuwalne całym kocim ciałkiem nie jest snem. Gdyby to był sen, obudziłabym się już dawno i wyniosła śmieci. Potraktowała je jako symbol - było i nie jest. Nie będzie. Tabula rasa, hakuna matata i sru od nowa.

Bajda mnie męczy, żebym zaczęła coś pisać. Jakąś powieść. Tak, jasne, tylko jaką, o czym? O tym, że pada, a za oknem słyszę jakieś dzwonki? O tym, że pralka znów się zepsuła, play nie chce łączyć z netem, a ja mam 23 lata i jestem żywym dowodem na to, że wszystko zdarza się dwa razy. Po trzy, po cztery może i nawet. Obym tylko ja się już nie zdarzyła więcej, bo wystarczy taka jedna, głupiutka Karolina, która całe życie musi udawać szczęście.

"Mniej pierdolenia, więcej działania" - może od jutra, Michał.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

[I pewnego pięknego dnia...] Andrzej Sosnowski

[I pewnego pięknego dnia
przy przejściu granicznym]

I pewnego pięknego dnia przy przejściu granicznym na koniec
zjeżdżamy się ciężarówkami po latach objazdów
w umówionym miejscu na parking, gdzie barek Zoom się nazywa
jak słodko rozprostować kości, wycierać ręce z potu i smaru
po latach kluczenia w centrum i nocy w osiedlowych alejkach
nasze dzieci padają sobie w ramiona, a my spacerujemy
wyczarowując książki, które namierzyliśmy w mieście.
I tyle wesołości na parkingu, kiedy się wydaje,
że Piotr jest już w połowie jednej ze swoich, jaki
szybki! Kelnerka uprzejmie zestawia dla nas stoliki,
lecz na górnej kondygnacji jest tyle zamętu,
więc może chodźmy na dół, tam będziemy sami.
Nasze powitalne pocałunki były jak umierające gwiazdy,
ktoś oglądał nas z drugiej strony przez mokrą lornetkę.
Kobiety wysypują zawartość nowych pięknych torebek
śmiejąc się ze wszystkich nielegalnych skarbów.
Tłumaczymy dzieciom znaczenie ostatnich słów
języka kraju, do którego mamy jechać.
Gada w nas szmat długiej drogi.
Będziemy siedzieć "aż do bólu".

niedziela, 9 sierpnia 2009

Denominacja (Marciusz Moroń)

Denominacja

rodzisz martwe mówisz urodziłem prezentujesz
wkoło potem barwisz i ubierasz martwe kładzie
swoją martwą głowę na gładkich kolanach
i jedyne co zostaje to przelekki strumień
ognia spływający z ciebie, to błękitne krzesło

piątek, 7 sierpnia 2009

walking on the moon

od niewiedzy gorsza może być tylko wiedza

czwartek, 6 sierpnia 2009

nie wiem

didaskalia, przypisy. cokolwiek.

help.

piękna jest wisła o 4 rano.
byle już nie płakać.

wtorek, 4 sierpnia 2009

wszystkie filmy są o miłości

W tym domu wszystko gnije, bo my nie jesteśmy domem. Dom jest w nas, w sercu. My nie potrafimy swoich otworzyć wystarczająco. Sama już nie wiem, w co gramy, co udajemy sobą. Po co.
Świat zmienia się wokół mnie. Albo to ja zmieniam się dla świata.

Są piosenki, jak ludzie, które kochamy tym mocniej, im rzadziej je słyszymy.
Są ludzie, dla których jesteśmy tym bardziej, im mniej ich mamy dla siebie.


Wszystko i nic. Wszystko albo nic?

wtorek, 28 lipca 2009

lost for words

coraz mniej piszę,
coraz częściej milczę.

poniedziałek, 27 lipca 2009

wyglądasz jak ktoś kto jest o krok od popełnienia błędu

Coraz rzadziej mnie czytasz i przez to blednę. Zanikam. Udaję, ze mnie nie ma w tym mieście, które jest zmiennocieplne jak ciało wrzucone na świat niczym na gorącą blachę kropla wody. Metafory, brzmienie słów, dom, radość, śmiech, łzy, taniec, spojrzenia. Taniec ulotnych marzeń, ulotnych spojrzeń. Śpiew w wannie, ciało, ciało, ciepło.


Zimno. Brak.










.


Czasem impuls bierze się znikąd, czasem z okładki filmu, do którego wystawia się transfer. Czasem zdarza się często i nic tego nie zmieni.

i Ty też.

piątek, 24 lipca 2009

daleko nam do oczu

Czasem żyję i dobrze mi z tym. W tych chwilach wydaje mi się, że wszystko jest gładkie jak tafla wisły wczorajszego przedpołudnia, a firanki zawsze mają barwę śnieżnobiałą. Niestety, nie zawsze tak jest. Zupełnie jak wtedy, gdy łapią mnie pewne momenty - jak skurcze mięśni po przepracowaniu - momenty, czyli myśli. Tak jak dziś, gdy wracałam z Sylwią z pracy i na Stradomiu oderwałam się od ziemi, od dialogu, przez który bardziej przemawiało zmęczenie po całym dniu, oderwałam się od siebie i zadałam sobie nagle pytanie: gdzie ja jestem?co to za miejsce? co ja tu robię? potem chłód klatki, trzaśnięcie drzwi kamienicy i znów: po co? Co mną kieruje i dokąd jeszcze dotrę?
Czasem boję się życia i tego, że nie ma rzeczy niemożliwych. Przecież i to, co możliwe bywa wystarczającym.

czwartek, 16 lipca 2009

panna nikt

jest mnie dwie chyba i żadna nie potrafi dojść do głosu

środa, 8 lipca 2009

seven seconds

Nic tak nie wkurza człowieka jak zmarnowane szanse. Nic mnie tak nie irytuje jak stracona rodzina. Bo jest, ale jej nie ma. Brak umiejętności w pójściu na kompromis, ciągłe spory, kłótnie, tzw. potocznie "darcie ryja" i znęcanie się psychiczne nad człowiekiem. Najgorsze jest to, że za to wszystko ma wytłumaczenie, ale im bardziej to wytłumaczenie jest prawdziwe i ma podstawy do tego, aby zmusić się do wybaczania - tym bardziej to denerwuje (nie chcę używać mocniejszych słów).
Nigdy chyba nie przestanę żałować, że moja rodzina nie potrafi być rodziną prawdziwą. Nawet nie jest nią na pokaz. To jest grupka ludzi przebywająca w jednej strefie czasowej i miejscowej. wrrrr, jak mnie to dobija i drażni zarazem. Że patrzę w lustro i widzę tam śladowe ilości jego twarzy, znajduję swoją irytację w jego. Że jestem z nim związana genami. Czy to nie jest bezczelność? Bo dobra w tym jestem, w całkowitym wychodzeniu poza, w odcinaniu się od rzeczywistości. Przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu, choć mnie tam naprawdę nie ma duchem. To tylko ciało siedzi na krześle, dusza uciekła w inny wymiar i czeka, żeby wrócić.
Straszne, że z fajnego chłopaka, którym musiał przecież kiedyś być, stał się taki człowiek. I to wobec własnej żony i dzieci.

sobota, 4 lipca 2009

bum tarara bum

Jagody nie są dobrym sposobem na kaca. I mówiąc jagody bynajmniej nie mam na myśli jedzenia ich! Taaak, chodzi o pierwotną czynność, że tak to ujmę, czyli o zrywanie tychże. Nie jest to czynność zbyt sympatyczna nawet na trzeźwo, nie mówiąc już o zmęczonym, niewyspanym organizmie, któremu marzy się sen. No ale cóż. Moja mam jest bardzo uparta, bardziej niż ja, a może po prostu jestem dobrym dzieckiem? po 15 minutach wołania mnie, wstałam wreszcie, ubrałam się, nawet kawę wypiłam. Minę miałam straszną, ale to wcale nie jest śmieszne - w dzieciństwie miałam awersję do jeżdżenia na jagody porównywalną do jeżdżenia do dentysty - można mnie było tym spokojnie straszyć!
Teraz, po fakcie, stwierdzam, że nie było tak źle. Faktycznie, las utrzymuje chłód, węży nie widziałam, kleszcze widziałam, ale żaden się nie przyczepił (już sprawdzałam). W plecach mi coś strzykało i wyprostować się nie mogłam, ale za to będziemy mieć pyszne pierogi z jagodami. Czego się nie robi dla umorusanych twarzyczek mojej familii i moich współlokatorów, tudzież znajomych z pracy.

Aż mi się przypomniała pioseneczka (znalazłam w necie tekst), którą śpiewałam ubrana w spódniczkę z firanki i białą bluzeczkę (spódniczka była bordowa - byłam jagódką) w przedstawieniu w I klasie podstawówki (dla smaczku dodam, że to było w kościele...).


Jesteśmy jagódki, czarne jagódki,
mieszkamy w lasach zielonych, zielonych,
oczka mamy czarne, buźki granatowe,
a sukienki są zielone i seledynowe.

A kiedy dzień nadchodzi, dzień nadchodzi,
idziemy na jagody, na jagody,
a nasze czarne serca, czarne serca
biją nam radośnie: bum tarara bum!

A kiedy dzień nadchodzi, dzień nadchodzi,
idziemy na jagody, na jagody,
a nasze czarne serca, czarne serca
biją nam radośnie: bum tarara bum!

Jesteśmy jagódki, czarne jagódki,
mieszkamy w lasach zielonych, zielonych,
noski mamy śmieszne, rączki granatowe,
a czapeczki tez nosimy, kiedy zimno w głowę.

A kiedy dzień nadchodzi, dzień nadchodzi,
idziemy na jagody, na jagody,
a nasze czarne serca, czarne serca
biją nam radośnie: bum tarara bum!



r o z k o s z n i e

;D

czwartek, 2 lipca 2009

dream on

Jeszcze trochę, jeszcze trochę deszczu i naprawdę uwierzę, że mogę się roztopić, że jestem z cukru, że mogę zniknąć. Urlop tego roku wydaje mi się być wybitnie jałowym i nie ze względu na to, że brak funduszy na ewentualne szaleństwo. Brak szaleństwa, brak chęci i brak towarzystwa. Każdy ma jakieś swoje "nowe" życie, któremu musi być lojalne i dawać mu pierwszeństwo. Nie jestem stworzona do bycia "ostatnim mohikaninem" na wydaniu, jakkolwiek to brzmi. Profesjonalnie ponoć to brzmi: singiel. Ciekawe za ile lat sama się przyznam, że to po prostu staropanieństwo?

Bredzę.


>>>...<<<

A zaraz będzie padać deszcz, czyli nareszcie coś, czego jeszcze nie było!

sobota, 27 czerwca 2009

brandnewcaroll

U nas wszędzie zielono i można śmiać się z mojej dziecięcej naiwności, ale deszcz wpływa pozytywnie przynajmniej na tę część świata, która w sporym stopniu mnie dotyczy i interesuje. Od dziś do 12.07.09 jestem bezrobotna. Urlop czas zacząć. I zaczęłam go wychodząc 35 minut po czasie z pracy. Jestem pracoholikiem z krwi i kości. To jest tak niemożliwe i niedorzeczne, że aż wierzyć się nie chce. Ale jednak. Co ja ze sobą zrobię przez te 14 dni?! Nie czuję potrzeby niczego zmieniać, bo dobrze jest mi tak jak jest. I nawet nie mam nic więcej do powiedzenia. Chcę sobie tylko zostawić tę pewność, że wszystko jest świetnie i idzie dobrze. Taka mała wiadomość na przyszłość dla siebie samej, na gorsze dni.

wtorek, 9 czerwca 2009

zapiski z mieszkania żywych

"Muszę to zapisać, żeby nie zapomnieć" - a jeśli nie zapiszę? czy zapominam o życiu? czyli automatycznie o wszystkich wydarzeniach i ludziach, których spotykam?

niedziela, 31 maja 2009

Bibeloty i bibułka

Czasem wydaje mi się, że jestem częścią tego wielkiego bałaganu, który zostawiłam gdzieś za sobą. Wszystkie części świata, którego uczyłam się po swojemu zbierając jego własności i skrawki, tytułując, definiując i zachowując dla siebie. Po co było to wszystko? Listy w kilku pudłach, stare gazety, jakieś głupiutkie "brava" i "popcorny" zachowane w szafce pod zlewem i pilnie strzeżone jak największy skarb. Walki toczone o jeszcze rok ich wegetacji w tym miejscu, żeby tylko mama nie pozbyła się ich i nie oddała na makulaturę, bądź wrzuciła do pieca. Kilka polnych kwiatków w książkach, podręczniki licealne i gimnazjalne, zeszyty, pamiętniki, zwykłe kartki wyrwane z zeszytu składane za okładką książek, pisemne rozmowy prowadzone na lekcjach z koleżanką z ławki. Spisywane smsy. I co teraz, chciałoby się krzyczeć? Zadać kluczowe pytanie: po co to było? Chomikowanie rzeczy zupełnie martwych, które nie ożywią przeszłości, nie zabarwią wspomnień tym życiem. Nie dam rady wrócić, nikt nie jest w stanie cofnąć czasu. Jedynie te rzeczy, małe wehikuły. Więc czy warto? Choćby na jedną dziesiątą sekundy. Warto zawsze.
Teraz nowe wkroczyło w kolejną fazę. Świat nadal zbieram w cząstkach, mieszkam w nich, one we mnie. Znalezienie drugiego miejsca na ziemi, tak naprawdę jest znalezieniem ludzi, którzy dzielą się swoim czasem i właśnie tym, co tworzy ich własny, prywatny bałagan.


http://www.youtube.com/watch?v=6v3aTea1H0E

środa, 20 maja 2009

zatok, węzeł,oskrzel

Nigdy nie tęsknię za domem bardziej, niż wtedy, gdy jestem chora. Bo to, co boli zazwyczaj jest w liczbie mnogiej, a ja siedzę tu, sama ze swoim bólem i czuję barierę przed dzieleniem się nim z innymi. To nie to samo, co mama, czy siostra, którym mogę marudzić, narzekać, a nawet popłakać sobie z bólu. Pokrzyczeć, tupnąć, poddać się. TU muszę być silna,udawać, że wcale się nie boję, że jestem twarda. Jestem zdana tylko na siebie. Dom jest miejscem stworzonym do chorowania i do wychodzenia z chorób. Jestem więc w kuchni, na gazie jajka gotują się na bardzo twardo, bo znów zapomniałam, o której zaczęły się gotować. Myślę o swoim ciele, które stanowi moją piętę Achillesową (jak mogę tak mówić, przepraszam). Myślę, że tak naprawdę mam zapalenie oskrzela, nie oskrzeli. Że boli mnie jedna zatoka (zatok?!) i jeden węzeł chłonny. Spuchnięta szczęka też jest w końcu pojedyncza. Wszystko boli z samotności całą mnie. I to chyba największa choroba cywilizacyjna z jaką przychodzi codziennie walczyć większości ludzi na tym świecie.

czwartek, 14 maja 2009

morze jak sprany sweter

Czy chcę coś wyrzucić z siebie? Tym razem może to nie jest kwestia tego, że coś boli. Etap, w którym jestem, to już jest oswojenie. Oswojenie, które milczy. Jeśli coś powiem głośno, to czy mam gwarancję tego, że to się spełni? - żadnej, dobrze to wiem. Ale może jeśli sama coś napiszę i nie skieruję tego przeciw sobie - czy zwiększam szanse? Muszę wiedzieć to, że kiedyś byłam człowiekiem pełnym marzeń i planów. Teraz mam tylko zwątpienie. Nieustające powątpiewanie we wszystko, co kiedyś chciałam robić. Dziennikarstwo sportowe odeszło w zapomnienie - i tego chyba najbardziej żałuję. Tego, iż z człowieka z pasją, stałam się.. pusta? Nie wiem czego chcę od życia, nie wiem czego sama chcę od siebie. Jeszcze całkiem niedawno - wręcz przed chwilą, byłam niesamowicie podjarana swoją pracą, muzyką, filmem - super, tematyka jest naprawdę przecudowna, ale czy jestem w stanie to wszystko ogarnąć, plus całą logistykę jaka rządzi choćby w moim miejscu pracy? Chyba zaczęłam się poddawać. I stało się, dorosłam do mojego pierwszego kryzysu. Teraz tylko kwestia czasu - przetrwać i znowu otworzyć oczy.


Ale nie można tego zrobić za wcześnie. Spróbowałam je otworzyć i nie zobaczyłam wokół siebie nic, nikogo. Cisza pozorna na morzu.

wtorek, 12 maja 2009

Dear Izzie

Pozwól, że będę do Ciebie tak pisać, w końcu i tak nikt tego nie przeczyta, więc umówmy się, że zostanie to między nami. Tak samo jak i cała ta reszta, która sprawia, że w ogóle nie chce mi się wstawać rano z łóżka, kiedy wiem, że nie idę do pracy. To boli. I rozprzestrzenia się na całe ciało. Uczucie zimnego serca i trzęsących się dłoni, w które nie można włożyć nic, nawet życia, bo pęknie od tego smutku i zimna. Dziwne, prawda? Że można mieć w sobie tak wiele barw, tak wiele życia, a w rzeczywistości jest się bezbarwnym, i czystym jak woda. Bo może ja naprawdę jestem niewidzialna? Kiedy wołam, kiedy potrzebuję drugiego człowieka? Uwierzysz, dziś aż dwie znajome osoby przeszły obok mnie, zupełnie jakbym naprawdę nie istniała, jakby mnie nie widzieli. Nikt nie odbiera moich telefonów- i tu zawsze pojawia się pytanie, czy ich również nie widać? Czy może lepiej ich nie widzieć? Myślę za dużo, wiem. Ale tak mnie stworzono i ponoć powinno się ludzi akceptować takimi jakimi są. Ja siebie nie akceptuję jednak, więc może to też jest zaraźliwe i rozprzestrzenia się jak kręgi na wodzie?
Jestem wyjałowiona. Dzień, dwa dni przerwy nic nie dadzą, bo spędzam je ze sobą, a cóż to za przyjemność? Kiedyś myślałam, że jeśli wyjadę z Jadachów, to zostawię za sobą problemy i to zimno. Ale teraz już wiem, ono jest mną, jest tym, co mnie boli. Ja jestem zimna. Jestem trefnym towarem, który sprzedają na przecenie. I nie możesz przeczyć, dopóki nie poznasz całej prawdy i szczegółów o mnie. To co widzisz to tylko część obrazu. Nie można oceniać całości tylko po fragmencie. A całość jest schowana pod spodem. Głęboko.

Droga Izzie, przepraszam za te słowa. Ale to silniejsze ode mnie.

sobota, 9 maja 2009

soundtrack życia

Smak życia, smak poezji. Dźwięki muzyki w głowie, w dłoni (dłonie też czują świat jak muzykę, nie wiedziałeś?). Smak powietrza, zapach ciepła.

Życie zbiera się na obrzeżach i osadza na ściance. Czy umiem je zebrać tak, aby na ściance nie zostawić nawet drobiny? A co jeśli jednak coś zostanie? Którego smaku brakuje potem? Nawet pół Polski przejechanej pociągiem nie jest w stanie mi tego opowiedzieć i przedstawić. Nawet milion ludzi nie zastąpi mi tej osoby, której w danej chwili mi brakuje, i którą chcę mieć. I nawet nie na zawsze. Choćby na rozmowę, choćby na uścisk dłoni.

Jestem jakaś rozpieprzona dziś. Gryzie mnie, co czai się po wewnętrznej stronie snu. Co tam mieszka i co tam chowa się na zawsze. I czemu wciąż mam tyle pytań niczym pięcioletnie dziecko...?

Kiedyś ułożę soundtrack do swojego życia. Wtedy sama przestanę grać siebie, zostanie muzyka. Ona opowie.

wtorek, 5 maja 2009

milczenie

Milczę do siebie, mówię do siebie. Przebywam ze sobą. Po głowie myśli. Wiele.
I świadomość, jak bardzo jest to wszystko niewypowiedzialne, ciche, nikłe.

wtorek, 28 kwietnia 2009

podróże sentymentalne

Odpalam muzykę w moim nowym telefonie (prawie jak mp3), słuchawki w uszach i można zdobywać świat. Zdobywać wspomnienia. Świat, którym się już nie jest i nigdy już nie będzie. To wcale nie takie łatwe. Założyć stare spodnie pamiętające czasy liceum, związać włosy w kucyk, wyłączyć się na teraźniejszość. Podróż do domu zawsze mnie uwrażliwia, tak jakby chciała przygotować moje wnętrze na drobne ciosy, które zbierają się z każdą minutą jaką spędzam w rodzinnym domu. Tu wszystko mi coś mówi, raz ciszej, raz głośniej, a przecież wyprowadziłam się raptem 7 miesięcy temu. Wystarcza. Zbyt wiele się zmieniło we mnie i poza. W ludziach i w krajobrazie, który dziś analizowałam. Gdybym mogła zatrzymać czas, zrobiłabym to 6 lat temu. Utknęłabym na zawsze z moją paczką na wariackich podróżach po lokalnych dziurach i wertepach. Na pierwszych imprezach i tajemnym smakowaniu piwa i alkoholów różnej maści. Zapaliłabym jeszcze raz pierwszego papierosa, nauczyła się otwierać piwo zapalniczką. Zrobiłabym wiele podobnie, ale nieco inaczej. Bardziej smakowałabym w ludziach, uporczywiej szukała w nich dobra i nie tłumaczyła banalnie świata. On nie zgrywa się na prostotę i banalność. W nim zawsze jest JESZCZE więcej, bardziej, mocniej.
Teraz, wszyscy wyrośliśmy. Jednak nadal mieszczę się w stare dżinsy, mam w szafce bluzkę, na której - niemal jak blizna - nadal spoczywa plama z wakacji, być może, w 2004, 05 roku? Królem był nam rower, królestwem wszystko to, co mogłyśmy zobaczyć gołym okiem. To był najpiękniejszy świat jaki do tej pory widziałam. Bo patrzyłam przez pryzmat szczęścia. Bo potrafiłam się wyłączyć na ból sukcesywnie dostarczany, przez - teoretycznie - głównego żywiciela rodziny.
Teraz... to słowo staje się już lekko denerwujące. Wolałabym ciągle żyć w trybie "kiedyś", mieć 16 lat, nie przejmować się odpowiedzialnością, latać po łąkach i udawać rusałkę.

Dlaczego się tak nie da?


Odpowiedź:
Agnieszka B. - wkrótce, zmiana nazwiska, mąż, rodzina
Agata Sz. - już Agata Z. Od 8 miesięcy mąż, cały dom na głowie
Dorota Sz. - małżeństwo w planach, mieszka z chłopakiem w Krk, niemal po sąsiedzku (chociaż ona)
Agnieszka S. - już Z., 3 miesiąc. Mąż. Brak stałego adresu, przeprowadzki w kółko od teściów, do dziadków.
Asia J. - już W. Mąż, półtoraroczna córcia Wiktoria (już mnie zapomniała). Tomek wciąż gra w coraz lepszych klubach. Obecnie - Piotrków Trybunalski, w przyszłości - kto wie.
A ja? Stoję w miejscu. I chyba czekam na meteor, żeby wreszcie skończył, bo wiara nie jest moją mocną stroną.

Tęsknię do przeszłości...

środa, 22 kwietnia 2009

To nie stanie się tutaj

/W głośnikach Depesze, Sound of the universe. Męczę kolejną recenzję, ale myślami jestem gdzie indziej. /

Od kilu tygodni moją lekturą jest czasopismo RitaBaum. Od kilku dni usiłuję skończyć artykuł o Neilu Tennantcie. Brytyjskim poecie, muzyku z Pet Shop Boys. Jestem oczarowana.

Fragment, który czytałam dziś z mało inteligentnym wyrazem twarzy:

""Gdzie sami się musimy zbudzić w ostatecznym dniu/ W ostatnim i najmniej pamiętanym hotelu ze wszystkich". (...) Może każda nasza twarz, gdy mija, przydzielana jest komuś po nas następującemu, oczekującemu w kolejce? Przewijają się twarze dziewcząt i chłopców, aż nagle uświadamiamy sobie, że już ich nie ma. Na kogo więc patrzymy? Aż w obcych twarzach przychodzi rozpoznanie: pragnienie jutra jest dotykalne tylko poprzez to, co było. Gdy traci się tego kogo się kocha, łatwiej jest obejmować horyzont. Fuller: "Więc gdzie ujrzałem zmarłego przyjaciela?/ W hotelu ze śniadaniami pod spiralą schodów?" Wychodzimy "przytulając zaciśnięte pięści do powiek"". (Eryk Ostrowski).


Kto nosić będzie moją twarz? Czyją ja posiadam, czyją Ty? To, co widzimy, to obraz. Część. I chyba całości nigdy nie zobaczymy, bo kolejne jej fragmenty odsłaniają się po nas.

Wyjdę za chwilę. Przytulę pięści do powiek. Potem rozprostuję palce, znów dotknę nimi ścianę kamienicy, balustradę balkonu i schodów. Poczuję świat, poczuję radość. Bo zmysł dotyku, to zmysł życia. Zmysł jawnego i najtrudniejszego do opisania szczęścia.

wtorek, 21 kwietnia 2009

kolejny tekst o końcu świata

Na drugiej karcie mam otwarty jakiś artykuł o niepokojącej wizji przyszłości. No tak, takich wizji jest na pęczki. Dziwne, że jesteśmy tak przewrażliwieni na tym punkcie - w końcu zawsze trzeba jakoś będzie skończyć z tym życiem - w sensie, że ono skończy z nami oczywiście (bynajmniej nic nie planuję, absolutnie!). Ale nie o tym rzecz. Ciągle gryzie mnie kwestia wchodzenia w czyjąś prywatność. Kiedy granica jest przekroczona? Zapewne to sprawa indywidualna, ale dziwi mnie jak dalece można podsuwać, niemal jak na talerzu, swoje tajemnice, przemyślenia. Coś w rodzaju ciepła duchowego, egzystencjalnego. To ciepło przecież nie jest dla wszystkich. Wkurza nas, gdy ktoś pcha się w nie z butami, ale często sami wręcz prosimy się, aby ktoś zajrzał w nie, skosztował je. I to budzi mój brak zaufania, bo zatraca się kolejna rzecz - do którego miejsca jest to szczere? Bo przecież jeśli można wiele rzeczy robić pod publiczkę, to można też pisać pod publiczkę, lansować się. Pokazać się tak, jak chcemy, żeby nas widziano.

A może z drugiej strony - to jest prawdziwe "ja" danej osoby, które ujawnia się tylko w takiej sferze? Cholera, co ja się znam. Jestem tylko człowiekiem, a i to mi czasem nie wychodzi.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

nie lubię płakać

Są chwile, w których pozostajemy sami na pastwę siebie - to najgorsze. To może nas zranić, zdradzić i pogrążyć. Mam 22 lata i 6 miesięcy. Mam na karku 22 lata i 6 miesięcy walki o przetrwanie. Niby nic nadzwyczajnego. Jednakże ciężko przetrwać w sytuacji, kiedy jest się jednostką destrukcyjną i kiedy ta destrukcja jest skierowana w odbicie lustrzane. Nie, nie jestem emo. Jestem zwykłą, codzienną dziewczyną, którą mija się tysiące razy, której twarz widzi się wciąż i wciąż w tramwajach, na chodnikach, na rynku i na pustkowiu nawet. Bo jestem jak powietrze - unoszę się ponad, a zarazem trwam.
Zjada mnie codzienność. Jak jabłko. Skończę jak ogryzek? Możliwie, że wyląduję w koszu. Za oknem. Na trawie. Zgniecie mnie koło samochodu. Zje mnie człowiek. Mój tata zjada nawet ogryzki, wypluwa tylko pestki, ogonek i to coś na końcu (obiecuję, że kiedyś się dowiem - wygugluję to sobie!). Trafiłam w samo sedno. A nawet w sedno sedna. Kiedyś byłam innym człowiekiem. Uciekłam jako ogryzek, tuż przed połknięciem. Jak skończę?

Za dużo, stanowczo za dużo chodzi mi po głowie. Nie potrafię nawet się wygadać, robię za długie wstępy i wstępami niszczę relację. Przez to chce mi się płakać. Nad swoją głupotą, wrażliwością, której mam aż nadto (chroniczne przewrażliwienie), nad swoją samotnością, która egzystuje pośród tłumu. Nie lubię płakać. Ostatnio płakałam z bólu fizycznego. Teraz wiem, że był to błogi płacz, bo nie ma nic gorszego niż ból duchowy. Niż ból życia.