wtorek, 29 września 2009

nutshell

Patrzę na swoje życie jak na film. Zgaduję - kto jest reżyserem? Kto układa dialogi? Czy jest w tym większy sens? Wątpię, to oczywiste. Mam, od lat zresztą, nieodparte wrażenie, że wszyscy idą do przodu, podczas, gdy ja wciąż tkwię w jednym miejscu. Zupełnie jakby wokół moich stóp zasechł cement. Może ja jestem tym cementem?

czwartek, 24 września 2009

zośka, zosia

Miała na imię Zofia (i już wiem, po kim mama ma imię, dowód, że się nie zapomina tak łatwo). W wieku 18 lat zginęła w obozie pracy w Austrii. Według moich domniemań, przewinęła się kolejno przez: Mielec, Tarnów, obóz Kraków - Płaszów i stamtąd do Austrii. Nigdy nie znaleziono jej ciała. Nie znaleziono, bo prawdopodobnie przestało ono istnieć, lub spoczywa gdzieś we wspólnym grobie. Jedna kobieta z mojej miejscowości widziała jak szła na śmierć, do gazu.
Osiemnaście lat, tak niewiele, że potrzeba to zapisać literka, po literce. Należałoby zapisać to na bristolu, po czym wyciąć każdą z osobna. Litera. Tylko zostało powtarzać to w kółko. Może mamy coś wspólnego, po jej rodzicach, a moich pradziadkach? Może miała podobne spojrzenie, dłonie, wzrost, budowę szkieletu, czaszki. Przyjaciół. Może była zakochana? Planowała rodzinę? Przecież mogła być nawet w ciąży, nosić w sobie szczęście, nadzieję, wiarę. Osiemnaście lat. Żadnego zdjęcia. Świadomość o jej istnieniu zostaje w coraz mniejszej liczbie osób. Osiemnaście lat bez szans na więcej wiadomości o niej, informacji. Wszyscy jej bracia poumierali, pamięć zaciera się jak kreda na tablicy. Wszystko blaknie od światła.
Zosiu, obiecuję Ci, że kiedyś ubiorę Twoją historię jak nagie ciało w sukienkę, przystroję szalem, kolczykami; stworzę świat, który mogłaś mieć, i ten który dostałaś. Będziesz żyć, w kartkach, w cieple świata. Tyle dla Ciebie mogę zrobić.

poniedziałek, 21 września 2009

more sensitive i zupa taka sobie

Ludzie dzielą się na dwie kategorie:
- lubiący zmiany
- nie znoszący zmian.
Osobiście przynależę do tych drugich, aczkolwiek dostrzegam plusy pierwszej opcji. Tak czy siak, ogarnia mnie przerażenie na myśl o najbliższym czasie. Nowa współlokatorka. M zmienia adres, ale wpadać do nas będzie stale, jak i ja do jej nowego lokum. W pracy zapewne parę osób przejdzie do większego salonu, z czego jeden już wiadomy pewnik - dyro. Tak bardzo przywiązuję się do ludzi, że teraz przyjdzie mi za to zapłacić przygnębieniem. No i z drugiej strony boli brak zmian w moim własnym życiu. Nie dostałam się na studia, zapowiada się kolejne półrocze spędzania czasu na totalnym "zbijaniu bąków" intelektualnych. Może znajdę coś dorywczego. Najwidoczniej bez zaocznych się nie obędzie.. I nic więcej rzec nie mogę, jak to, że ugotowałam dziś, przed chwilą, zupę. I nawet ona wyszła mi tak sobie. Bu.

niedziela, 13 września 2009

jesień plesień

pora na zamykanie siebie w sobie, innych za ścianką bańki mydlanej.

lubię jesień. kocham jesień wręcz. jednakże, kiedy pokazuje swoje oblicze tej zimnej i szarej pani, która zimnymi objęciami tuli nas do dnia, na dzień-nie-dobry, zaczyna coś zasysać do środka i zamyka się pierwsza obręcz ciepła, za nią idą kolejne. zamyka się też ciepło w człowieku. przekręca na lewą stronę, a tam tylko zimno, ciemno, deszcz. i my. wetknięci jak zapałki w piasek. ktoś sprawdzał nimi czas, przemijanie. badał chłód od poczęcia, aż do światła.

ponoć jesień to najlepszy czas poetów. naprawdę, najlepiej się pisze. bo smutek zawsze napędza nas do działania. bo smutek zawsze rozgranicza szczęście. dziwnie to wymówić, ale - wtedy naprawdę się żyje. można je poczuć każdym zmysłem wyraźniej, niż kiedykolwiek. każdym punktem ciała wystawionym na świat, na ludzi. bo boli nawet zwykła świadomość istnienia.

czwartek, 10 września 2009

odmienić przez przypadki idealnie

idealnie by było gdyby: gdyby mogli być ci, których nagle nie ma; gdybyście mogli być, po prostu; gdybyście mogli być razem; gdybym mogła być obok najzupełniej w świecie, normalnie, bez ciągłego przymusu do tłumaczenia się z tego, że muszę tam być (bo czasem naprawdę nie mam innego wyjścia, choćbym chciała zmienić adres, uciec, wrócić do siebie, zrozum, chyba, że tego chcesz) dlatego najlepiej by było, gdyby nie było mnie wcale. i mam w dupie to, jak to brzmi. są chwile, że chcę zniknąć, kiedy już nie ogarniam.

i cała reszta jest tylko piaskiem na szkle, zaschniętą muchą w pajęczynie.

poniedziałek, 7 września 2009

roman honet "serce"

zajmowaliśmy ostatnie miejsce, tuż obok
szyby. słońce rozpylone na wykrzywionych ramionach,
znaczyło - sława, opromienienie jak obuch upału,
urodzić się i umrzeć jako wielki pan. przy każdej drodze
wyczekiwały próżne kobiety, obłoki pochylone
nad zakrętami. była to piękna przysięga,
wierność w wysługiwaniu się minionemu. co mogłem
zdradzić? że nosiliśmy motyle zmarłemu chłopcu,
by mu sprawić radość? że dzieci i motyle
należą do siebie? że ktoś naruszył
pieczęć tej bezbrzeżnej podróży, powiedział
chuj? ale najpiękniejsze było "serce"
edmunda de amicisa i kominiarczyk ważący na dłoni
równe trzydzieści soldów, bo zatrzymywaliśmy się
na rampie świata.

bo istniał świat




(kocham ten wiersz, po prostu. jest idealny)

wtorek, 1 września 2009

my name is kate

Pamięta półki powoli zapełniające się produktami. Lata 90-te, kto by wtedy pomyślał - czy 10-letnie dziecko mogło sobie uświadomić, iż mieszka w kraju dopiero, co startującym na polu demokracji i gospodarki? Sama była na starcie i bardziej interesowały ją słodycze. To był ten dzień w miesiącu, kiedy do kieszeni dziadka trafiała emerytura. Do dziś ma przed oczami rytuał: wyczekiwany od kilku dni listonosz zjawia się ze skórzaną torbą na ramieniu, wchodzi do kuchni dziadka, który już czeka przy stole. Na parapecie leży stara popielniczka - dziadek już nie palił od kilku lat, ale ona wciąż pamięta dym i niedopałki, które w niej umierały. Tymczasem, listonosz odlicza banknoty i dostaje swoisty napiwek - drobne na piwo, czy wodę. I zaczynamy ucztować. "To co Kasiu, idziemy na zakupy?" "Idziemy!" odpowiada radośnie siedmiolatka, po czym łapie dziadka za rękę i wychodzą do spożywczaka oddalonego o zaledwie 400 metrów. Często tę trasę pokonywali lasem leżącym po drugiej stronie ulicy. Wtedy Kasia odbierała pierwsze lekcje przyrody, od lat, właśnie tak. Padalce, zaskrońce, konwalie, zawilce, fiołki, osy, prawdziwki. Świat ma tak wiele do przedstawienia, a często tak mało potrafi nam powiedzieć. A ona słuchała wzrokiem, zamykała gdzieś w małej jeszcze główce wszystkie nazwy i uścisk dłoni starszego człowieka. Sklep na końcu drogi jawił się początkowo jako smutny koniec wycieczki. Jednak jego zawartość była najlepszą rekompensatą dla niecierpliwej wnuczki. Przez 5 minut wszystkie półki należały do niej. Po cóż jej była zębowa wróżka, króliczek wielkanocny, czy św. Mikołaj, skoro miała dziadka?
Od lat ucieka do tych wspomnień i zamyka się z nimi jak w szklanej bańce. Od lat wie, że tamto szczęście nigdy nie wróci, tak samo jak dzieciństwo, które opuściło ją niemal lata świetlne temu.