Miała na imię Zofia (i już wiem, po kim mama ma imię, dowód, że się nie zapomina tak łatwo). W wieku 18 lat zginęła w obozie pracy w Austrii. Według moich domniemań, przewinęła się kolejno przez: Mielec, Tarnów, obóz Kraków - Płaszów i stamtąd do Austrii. Nigdy nie znaleziono jej ciała. Nie znaleziono, bo prawdopodobnie przestało ono istnieć, lub spoczywa gdzieś we wspólnym grobie. Jedna kobieta z mojej miejscowości widziała jak szła na śmierć, do gazu.
Osiemnaście lat, tak niewiele, że potrzeba to zapisać literka, po literce. Należałoby zapisać to na bristolu, po czym wyciąć każdą z osobna. Litera. Tylko zostało powtarzać to w kółko. Może mamy coś wspólnego, po jej rodzicach, a moich pradziadkach? Może miała podobne spojrzenie, dłonie, wzrost, budowę szkieletu, czaszki. Przyjaciół. Może była zakochana? Planowała rodzinę? Przecież mogła być nawet w ciąży, nosić w sobie szczęście, nadzieję, wiarę. Osiemnaście lat. Żadnego zdjęcia. Świadomość o jej istnieniu zostaje w coraz mniejszej liczbie osób. Osiemnaście lat bez szans na więcej wiadomości o niej, informacji. Wszyscy jej bracia poumierali, pamięć zaciera się jak kreda na tablicy. Wszystko blaknie od światła.
Zosiu, obiecuję Ci, że kiedyś ubiorę Twoją historię jak nagie ciało w sukienkę, przystroję szalem, kolczykami; stworzę świat, który mogłaś mieć, i ten który dostałaś. Będziesz żyć, w kartkach, w cieple świata. Tyle dla Ciebie mogę zrobić.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz