Nic tak nie wkurza człowieka jak zmarnowane szanse. Nic mnie tak nie irytuje jak stracona rodzina. Bo jest, ale jej nie ma. Brak umiejętności w pójściu na kompromis, ciągłe spory, kłótnie, tzw. potocznie "darcie ryja" i znęcanie się psychiczne nad człowiekiem. Najgorsze jest to, że za to wszystko ma wytłumaczenie, ale im bardziej to wytłumaczenie jest prawdziwe i ma podstawy do tego, aby zmusić się do wybaczania - tym bardziej to denerwuje (nie chcę używać mocniejszych słów).
Nigdy chyba nie przestanę żałować, że moja rodzina nie potrafi być rodziną prawdziwą. Nawet nie jest nią na pokaz. To jest grupka ludzi przebywająca w jednej strefie czasowej i miejscowej. wrrrr, jak mnie to dobija i drażni zarazem. Że patrzę w lustro i widzę tam śladowe ilości jego twarzy, znajduję swoją irytację w jego. Że jestem z nim związana genami. Czy to nie jest bezczelność? Bo dobra w tym jestem, w całkowitym wychodzeniu poza, w odcinaniu się od rzeczywistości. Przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu, choć mnie tam naprawdę nie ma duchem. To tylko ciało siedzi na krześle, dusza uciekła w inny wymiar i czeka, żeby wrócić.
Straszne, że z fajnego chłopaka, którym musiał przecież kiedyś być, stał się taki człowiek. I to wobec własnej żony i dzieci.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz