Są chwile, w których pozostajemy sami na pastwę siebie - to najgorsze. To może nas zranić, zdradzić i pogrążyć. Mam 22 lata i 6 miesięcy. Mam na karku 22 lata i 6 miesięcy walki o przetrwanie. Niby nic nadzwyczajnego. Jednakże ciężko przetrwać w sytuacji, kiedy jest się jednostką destrukcyjną i kiedy ta destrukcja jest skierowana w odbicie lustrzane. Nie, nie jestem emo. Jestem zwykłą, codzienną dziewczyną, którą mija się tysiące razy, której twarz widzi się wciąż i wciąż w tramwajach, na chodnikach, na rynku i na pustkowiu nawet. Bo jestem jak powietrze - unoszę się ponad, a zarazem trwam.
Zjada mnie codzienność. Jak jabłko. Skończę jak ogryzek? Możliwie, że wyląduję w koszu. Za oknem. Na trawie. Zgniecie mnie koło samochodu. Zje mnie człowiek. Mój tata zjada nawet ogryzki, wypluwa tylko pestki, ogonek i to coś na końcu (obiecuję, że kiedyś się dowiem - wygugluję to sobie!). Trafiłam w samo sedno. A nawet w sedno sedna. Kiedyś byłam innym człowiekiem. Uciekłam jako ogryzek, tuż przed połknięciem. Jak skończę?
Za dużo, stanowczo za dużo chodzi mi po głowie. Nie potrafię nawet się wygadać, robię za długie wstępy i wstępami niszczę relację. Przez to chce mi się płakać. Nad swoją głupotą, wrażliwością, której mam aż nadto (chroniczne przewrażliwienie), nad swoją samotnością, która egzystuje pośród tłumu. Nie lubię płakać. Ostatnio płakałam z bólu fizycznego. Teraz wiem, że był to błogi płacz, bo nie ma nic gorszego niż ból duchowy. Niż ból życia.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz